Tydzień w Andaluzji
Europę podzieliliśmy sobie z Wojtkiem na dwa. Od maja do października, kiedy pracujemy jako piloci wycieczek dzieli nas ponad 3 tysiące kilometrów. Ja przemierzam wzdłuż i wszerz moje ukochane, szalone Bałkany, Wojtek zatacza koła po Półwyspie Iberyjskim. Nie raz i nie dwa dogryzaliśmy sobie próbując przekonać się nawzajem do „swojego” regionu. Po latach rozmów zluzowałam już trochę z zachwytami i bezgraniczną miłością do Bałkanów i patrzenia na nie tylko i wyłącznie przez różowe okulary (a przynajmniej tak mi się wydaje). Tydzień temu natomiast na dobre przekonałam się, że ta „wojtkowa” Hiszpania wcale nie jest taka zła i nudna jak myślałam. Wręcz przeciwnie. Z każdą wizytą w tym kraju uświadamiam sobie jak bardzo mi się tam podoba…

Tydzień w Andaluzji minął niezwykle szybko i baaardzo intensywnie. Było zwiedzanie na całego, chwile odpoczynku na plaży, odrobinę lenistwa ale przede wszystkim… jedzenie!
Pierwszą część wyjazdu spędziłam jak przystało na porządnego turystę – jako uczestnik zorganizowanej wycieczki, której pilotem był Wojtek. Nie, żebym jakoś szczególnie chciała pojechać na objazdówkę – po prostu była to jedyna możliwość do naszego spotkania :) Po raz kolejny przekonałam się, że chociaż fajnie jest mieć wszystko podstawione pod nos i być prowadzonym przez świetnego przewodnika, to jednak z takimi wyjazdami poczekam jeszcze ze 20 lat :) Nie nadaję się i jeśli kiedykolwiek przyjdzie mi do głowy pojechać na objazdówkę przeczytam ten wpis :) Druga część tygodnia to już tylko zwiedzanie we 2, na spokojnie (opuszczając starym zwyczajem połowę z zaplanowanych atrakcji) i to zdecydowanie bardziej mi się podobało ale o tym chyba nikomu nie muszę mówić…

Andaluzyjskie klimaty
W ciągu tego tygodnia zdążyliśmy odwiedzić kilka andaluzyjskich miast i miasteczek i wiecie co? Zakochałam się. No, może nie aż tak jak swego czasu w Portugalii ale muszę Wam powiedzieć, że Andaluzja jest naprawdę bajeczna. Te śliczne uliczki pełne kwiatów i małych sklepików, niebieskie niebo, białe miasteczka, imponujące katedry, sympatyczni Hiszpanie i… najpyszniejsze przekąski świata! Miasteczka andaluzyjskie naprawdę mnie urzekły i w sumie ciężko jest mi powiedzieć które z nich najbardziej mi się podobało. Może Ronda? A może Granada? A może Sewilla spodobałaby mi się najbardziej, gdybym tylko miała więcej czasu, żeby się poszwendać jej uliczkami? A może Mijas ze swoimi wszędobylskimi, przesłodkimi osiołkami? Tydzień to zdecydowanie za mało, więc jestem pewna, że kiedyś tam jeszcze wrócę.

Cenowy… zawrót głowy!
Hiszpanię mogłabym zwiedzać tylko i wyłącznie kulinarnie. Miałam wspaniałego przewodnika – Wojtek, który spędził tam pół lata miał już swoje ulubione, sprawdzone miejsca i dania, które okazały się naprawdę fenomenalne! Po raz kolejny przekonałam się także, że Hiszpania ma przynajmniej jedną ogromną przewagę nad Bałkanami – jest tanio! Porównując ceny jedzenia i alkoholi w knajpach w Andaluzji i Czarnogórze, Bośni czy Chorwacji byłam w szoku.

Odkryłam raj na ziemi dla turysty takiego jak ja – lekko leniwego, jeśli chodzi o zwiedzanie zabytków i zaglądanie pod każdy kamień, a za to ceniącego sobie fajne, klimatyczne i niedrogie knajpki. 2 tapasy plus napój za 2 euro? Przepyszne kanapeczki za 1 euro? Piwo, wino za 1 euro? Wieeeeelka porcja owoców morza za 8 euro? Knajpy pełne ludzi (i to wcale nie turystów). Pokażcie mi ten kryzys! Przeprowadzam się!


Andaluzja ma to COŚ!
Andaluzja ma w sobie to coś. Coś niezwykłego. Plantacje oliwek po horyzont, pyszne soki z pomarańczy, cała kultura flamenco, corridy, śliczne parki i takie architektoniczne wymuskanie miast. Wszystko to sprawia, że mam ochotę na więcej i więcej gastro. Pewnie każdy znajdzie tu coś dla siebie. Jest morze (chociaż szczerze mówiąc plaże Costa del Sol mnie nie powaliły – Costa Brava podobało mi się milion razy bardziej!), są wspaniałe góry, są klimatyczne miasta, dobre drogi, pyszne jedzenie, sympatyczni mieszkańcy… Czego chcieć więcej?

